poniedziałek, 20 października 2008

Most "Wanted"

Świeżo po seansie „Wanted” naszły mnie czarne myśli. Jeżeli z materiału tak przeciętnego, pretensjonalnego i prostego jak konstrukcja cepa, jak szczeniackie komiksy Marka Millara, można zrobić całkiem sprawny stylistycznie film, okraszony rewelacyjnymi efektami specjalnymi i bezpretensjonalnymi dialogami, to jaka jest szansa, że dobre, oryginalne scenariusze wypłyną na powierzchnię morza szamba zalewającego każdego lata nasze kina.

Wątpliwym pocieszeniem jest fakt, że film jest daleko, daleko w stronę bezpiecznego centrum, w relacji do komiksowego pierwowzoru. No bo po co adaptować scenariusz rezygnując z lwiej części wzorcowego materiału? Albo jedziemy po bandzie, albo robimy wyścigi dorożek. Jeżeli główny bohater „Wanted” to w zamyśle Millara upojony bezkarnością, przemocą i absolutnym brakiem moralnych hamulców nihilista, po co zamieniać go w nieco niegrzecznego, ale jednak szlachetnego młodzieńca? Po co galerię politycznie niepoprawnych antybohaterów (na czoło wysuwa się obdarzony jednocześnie siłą supermana i syndromem downa jełop) zamieniać na bełkocących coś o wrzecionie przeznaczenia mistyków-asasynów?
Czemu marudzę jeżeli film całkiem mi się podobał? Otóż dlatego, że irytuje mnie bezkrytyczne korzystanie przez Hollywoodzkich scenarzystów z, doprawdy, lichej jakości fundamentów do budowy scenariusza. Czy adaptacją można nazwać film, który poza zarysowaniem głównego wątku i kilkoma drobniutkimi zapożyczeniami, ma swój komiksowy pierwowzór w czterech literach? Bynajmniej nie wynika to z rozbieżności między językiem kina i komiksu. To, jak bardzo można zbliżyć się do papierowego pierwowzoru, jednocześnie tworząc kawałek świetnego kina, udowodnili Miller i Rodriguez w "Sin City".
W "Wanted" problem polega na tym, że komiks jest dziełem bardzo słabym. Próżno szukać w nim monologów Hartigana, czy choćby namiastki ładunku emocjonalnego, jaki niesie ze sobą każdy kadr z Marvem na pierwszym planie. "Wanted" był dla Millara początkiem kariery. Bulwersując, przetarł sobie drogę do artystycznego rozwoju. Przy ekranizacji, Bekmambetov nie mógł przystać na bylejakość - w końcu to reżyser już doświadczony i ukształtowany. Nawet w mega-hollywodzkim"Wanted" łatwo poczuć jego skłonność do mieszania baletowego niemal tańca z walką i efektów specjalnych z efektami malarskimi.
Po wyjściu z kina uczucie niedosytu szybko ustąpiło miejsca nadziei... Jeżeli jakiś rozochocony nastolatek (lub wczuwający się w jego potrzeby kalifornijski spec od promocji) zabrał się za tak słaby i równocześnie "wywrotowy" materiał, być może ekranizacji doczekają się inne, o wiele lepsze (i daleko bardziej obrazoburcze) komiksy. Rozmarzyłem się... a Jesse Custer obejrzał się przez ramię i rzucił głosem James'a Purefoy'a --- "Nie pierdol, Wszechmogący...".