wtorek, 9 lutego 2010

Odyseja Metafizyczna



Lupus (tomy 1-4)
Frederik Peeters


Do pierwszego tomu Lupusa, nowego komiksu science fiction Frederika Peetersa siadałem z wypiekami na twarzy. Jego „Niebieskie Pigułki” były dla mnie odkryciem na miarę „American Splendor”. Barwnym filtrem, który założony na obiektyw aparatu, pokazuje szarą codzienność jako magiczny świat drobnych, wieloznacznych gestów i nie zawsze logicznych, nie zawsze przemyślanych zachowań, pozwalających jednak oswoić samotność i zaakceptować nieprzewidywalność życia. Snuta przez Peetersa opowieść balansowała często na granicy czytelności, zacierając granice między prawdą i fałszem, rzeczywistością i fantazjami. Fenomenem „Pigułek” było fabularne uzupełnianie się dwóch światów. Rzeczywiste problemy najlepiej obrazowały budowane przez bohatera fikcje, zapętlające się filozoficzne rozważania, które ucinał prozaiczny fakt z życia codziennego. A to wszystko w obliczu dylematu – czy można dobrowolnie, bez gierek i oszukiwania samego siebie, zbudować związek z wirusem HIV w centrum. Na pierwszy rzut oka widać przewagę dramatycznego potencjału „Pigułek” nad „Lupusem”, czyli międzyplanetarną odyseją kosmiczną... I tu właśnie ujawnia się geniusz Peetersa.

Lupus to historia dwudziestoparoletniego chłopca, broniącego się, trochę świadomie, trochę podprogowo, przed dorosłym życiem. Wraz ze swoim najbliższym, przynajmniej nominalnie, przyjacielem, jeszcze z lat dziecięcych, przemierza przestrzeń kosmiczną w poszukiwaniu nowych narkotykowych odlotów i wędkarskich trofeów. Daleko jednak intensywności ich podróży - rzeczywistej, jak i tej „tripowej”, do „Las Vegas Parano”. Przypominają raczej rozleniwionych, zagubionych leserów, niż psychotycznych schizofreników o napiętych nerwach. Wszystko zmienia się, gdy pojawia się Saana – młoda kobieta, uciekająca jak najdalej przed zaplanowaną dla niej przez ojca - milionera i przestępcę, przyszłością. Zanim trójka bohaterów na dobre zbuduje między sobą znaczące relacje, wykraczające poza przygodny seks i wspólne ćpanie, Ka-boom!!! (spoiler) – Ted ginie w dramatycznych okolicznościach, a skazani na siebie Saana i Lupus muszą uciekać przed zakapiorami wynajętymi przez ojca dziewczyny.

Po lekturze „Lupusa” widać, że w „Niebieskich Pigułkach” Peeters dopiero określał swój styl i eksperymentował ze środkami i formą prowadzenia historii, czasem dominowała narracja, czasami obrazki warte były tysiąca słów. Mimo to, potrafił opisać absolutnie przerażającą sytuację tak, że czytelnik dusił się ze śmiechu, subtelnie wynosił małe, codzienne rytuały do rangi opiekunów i strażników naszego zdrowia psychicznego. Autobiograficzny charakter komiksu wyzierał niemal z każdej strony. W „Lupusie” Peeters posługuje się nieco bardziej nieprecyzyjną kreską, która w połączeniu z synkopowanym, sennym rytmem i mistrzowskim, często zaskakującym kadrowaniem obrazków, znamionuje całkowitą artystyczną dojrzałość. To Antonioni z „Zawodu: Reporter”, gdzie każdy przestój, aż pulsuje wewnętrznym rytmem, cisza nierzadko jest ważniejsza od dialogów, a prawie niezauważalny gest staje się kluczem do tajemnicy tożsamości.

Porównanie do Antonioniego wydaje się być jak najbardziej uprawnione. Każda scena mnoży dwuznaczności i pytania, ale istnieje solidna, spójna interpretacja cyklu. Na przestrzeni czterech tomów czytelnik musi jednak uważnie zbierać poszlaki, chwytać niedopowiedzenia i rozszyfrowywać na pozór puste kadry, aby zbudować kompletny obraz wewnętrznej podróży Lupusa. Podobnie jak u włoskiego mistrza kina świat zewnętrzny jest czysto incydentalny, umowny – kosmos jest po prostu wygodną metaforą, ale opowieść mogłaby równie dobrze toczyć się na amerykańskich bezdrożach, albo podczas wakacyjnej wyprawy, gdzieś w „Kraju Środka”. Podobnie jak Antonioniego, Peetersa interesuje tożsamość i poznawanie samego siebie, tyle że w kontekście dorastania. Pusty w środku David Locke, (zbieżność nazwisk z Johnem Locke’m zdecydowanie nieprzypadkowa) postawiony nagle przed możliwością określenie siebie na nowo, poszukuje nowej, tożsamości w relacjach z obcymi. Lupus z podobną uwagą przygląda się samemu sobie w sztucznej brodzie, w przebraniu staruszka, tak jakby nie był pewny kim jest, jak gdyby dopiero stawał się sobą. Stawiany przez Peetersa w coraz bardziej egzotycznych, dla dorastającego emocjonalnie i świadomościowo chłopca, sytuacjach, odkrywa w sobie pokłady stanowczości, empatii, ukrytej agresjii.

Podobnie jak wielki mistrz europejskiego kina, na przełomie lat 60 i 70, Peeters osiąga w „Lupusie” maestrię formalną. Rysunek, kadrowanie i rytm poszczególnych scen z niemal chirurgiczną precyzją realizują zamysły scenariuszowe. Specyficznym zabiegiem, stosowanym przez autora jest płynne przechodzenie od rozmów do makro-zbliżenia na, z pozoru nieistotny, drugoplanowy rekwizyt. Bez zbędnych słów, bez dysonansów, czytelnik zaczyna odczuwać, zupełnie jak główny bohater, zagubienie w dziwacznym, ogromnym, tajemniczym (wszech)świecie, egzystencjalną trwogę przed dokonywaniem wyborów. Każda scena jest kolejnym zwierciadłem, w którym przegląda się bohater, a zwrot akcji, przyczynkiem do pogłębienia rysu psychologicznego któregoś z bohaterów. Nawet zmarły w pierwszym tomie Tony do końca opowieści pozostaje jej kołem zamachowym.

Kosmiczny cykl Peetersa to jedna z najciekawszych mini-serii komiksowych ostatnich lat, a jednocześnie specyficzny hołd złożony sztuce kontemplacyjnej, wieloznacznej, skłaniającej do niespiesznej, acz głębokiej refleksji. Autor „Lupusa” dochodzi jednak do nieco innych wniosków – Antonioni wieszczy, nieco pesymistycznie, postępującą atrofię uczuć, Peeters twierdzi raczej, że droga do zrozumienia i nazwania swoich emocji jest trudna, pokrętna i wyboista, ale jej pokonanie czyni nas bardziej ludzkimi. Pouczająca to, ale i bolesna lekcja. Dość powiedzieć, że ostatnia sekwencja kadrów kosztowała mnie kilkudniowe udręczanie własnymi emocjami i przemyśleniami o samotności, ułomności własnego poznawczego instrumentarium, nieuchronności śmierci i (spoiler!) potencjalnym ojcostwie.

Z kamerą wśród zwierząt (politycznych)


In the Loop (2009)

----

Satyra polityczna – wszystko jedno, dokumentalna, czy fabularna, to dla filmowców prawdziwe pole minowe. Pułapek jest dużo więcej niż przy innych gatunkach. Poczynając od wygodnego dania wyrazu przez twórców swoim konserwatywnym czy liberalnym sympatiom, po popadnięcie w groteskę lub mniej czy bardziej przesadną stronniczość. Przecież za takie kino zabierają się tylko filmowcy zaangażowani, którzy potrafią czerpać przyjemność z kopania leżącego, bo polityka ośmieszyć jest po prostu zbyt łatwo, taka już specyfika zawodu. Tym większe brawa należą się twórcom „In the Loop” za wirtuozerskie przedstawienie absurdalności tego światka w świeży sposób – poddając w wątpliwość nie kierunek działań, ale sam proces podejmowania decyzji.

Kluczem do zrozumienia wielkiej polityki, zdaje się mówić reżyser Armando Ianucci, jest teoria chaosu. Każdy pionek, każda figura – ma do rozegrania swą własną, indywidualną partię. Do lamusa odszedł układ sił zimnej wojny, kiedy to dwa ideologiczne monolity ścierały się na płaszczyźnie myśli i materii, a po obydwu stronach barykady dobrze zaprogramowane przez lata indoktrynacji roboty, doskonale rozumiały wzajemnie swoje cele i sumiennie wypełniały rozpisane dla nich role. Współcześnie, każdy jedzie na swoim własnym wózku. Motywacje zachowań są czysto osobiste – zawiść, ambicja, niechęć, frustracja. Sęk w tym, że poza nimi nie ma już żadnego kodeksu, żadnego wielkiego planu, niezłomnych zasad. Niemal każdy z aktorów tego frapującego spektaklu zdaje sobie sprawę, że na scenie spędzi tylko kilka chwil i za moment zostanie zastąpiony innym nieszczęśnikiem. I tak w nieskończoność.

Fabuła filmu to tylko mały wycinek tego nieustannego, zapętlonego koszmaru. Patrząc z perspektywy jednej z mniej znaczących figur – nowo powołanego Ministra Rozwoju Międzynarodowego w rządzie brytyjskim Simona Fostera (Tom Hollander), jesteśmy świadkami niemal wszystkich wydarzeń począwszy od jego wejścia do gry, do bezceremonialnego zastąpienia go kolejną kukiełką. Na tle skomplikowanej drogi do podjęcia decyzji o interwencji na Bliskim Wschodzie, widzimy niekompetencję jego najbliższych doradców, ich absolutne skupienie na nic nie znaczącym „tu i teraz”; widzimy jak niemal nastoletni asystenci wzajemnie kopią się po kostkach, i jak o niepowodzeniu inicjatywy politycznej na poziomie komisji Narodów Zjednoczonych może zadecydować krwawienie z dziąseł. Nikt nie dotrzymuje tu danego słowa, bo też i nikt nie przywykł do składania obietnic na poważnie. Okazuje się, że wbrew powszechnej opinii, amerykański i brytyjski styl uprawiania polityki różnią się od siebie tylko akcentem.

Klimat politycznej indolencji doskonale obrazuje w „In the Loop” scena rozmowy amerykańskiego generała, przeciwnika interwencji na Bliskim Wschodzie (James Gandolfini), z jego polityczną popleczniczką (Mimi Kennedy). Żeby nie zwracać uwagi innych wiecznie podejrzliwych polityków, nadstawiających ucha podczas oficjalnego bankietu, wymykają się do pokoju dziecięcego aby wymienić tajne informacje. Generał i Asystentka Sekretarza Dyplomacji, siedząc na plastikowych, dziecięcych fotelikach liczą na komputerze - zabawce dla trzylatków, ilu żołnierzy i w jakim czasie jest w stanie zmobilizować armia amerykańska. "12,000 żołnierzy, ale to nie wystarczy. Tylu będzie musiało umrzeć. A pod koniec wojny muszą ci jacyś zostać, inaczej będzie wyglądać na to, że przegrałeś." - mówi półżartem wojskowy, nieco zakłopotany niewiedzą polityków.

O maestrii „In the Loop” decyduje jednak nie diagnoza rzeczywistości, ale język. Przynajmniej połowa dialogów w filmie sprawia wrażenie improwizowanych. Rozmowy swoim rytmem, powtarzalnością i niepewnością, bijącą niemal z każdego wypowiadanego przez polityka słowa, przypominają dialogi z klasycznych filmów Woody’ego Allena. Wypowiedzi polityków, szczególnie w rozmowach kuluarowych, to popis jałowości, rozkojarzenia i retorycznych zgrzytów. Paradoksalnie najpewniejszy w dyskusji jest gabinetowy bulterier, Dyrektor do spraw Komunikacji w biurze premiera (Peter Capaldi), który pewnym, brutalnym, jadowitym tonem wyrzuca z siebie coraz bardziej wymyślne konstrukcje zbudowane niemal w całości z wulgaryzmów. Pozostali – politycy, doradcy, rzecznicy, nie do końca wiedzą co w danej sytuacji powiedzieć, bo też i nikt nie przypisał ich słowom żadnego znaczenia. Minister Foster nie potrafi nawet rozwiązać sprawy muru granicznego w swoim maleńkim okręgu wyborczym (genialny epizod Steve'a Coogana).

„In the Loop” utrzymany jest w podobnym tonie do „Tajne przez poufne” braci Coen, opowiadających surrealistyczną historię szpiegowską, tyle tylko, że Ianucci pozwolił swoim aktorom na zupełnie inne rozłożenie akcentów. Coenowie zbudowali scenariusz, w którym nieistotne zdarzenia, będące konsekwencją  jednostkowej głupoty i paraliżującej nieskuteczności biurokracji, prowadzą do makabrycznych, kompletnie nieprawdopodobnych skutków. W „In the Loop” skutki są od razu do przewidzenia, a decyzje giną gdzieś w szumie informacyjnym. To właśnie ten szum pozostaje w uszach jeszcze na długo po obejrzeniu filmu. Szum słów wypowiadanych przez brytyjskiego ministra chcącego wykorzystać swoje pięć minut, jednocześnie obawiającego się kompromitacji i strzelenia kolejnej gafy: „Cóż… przeróżne rzeczy, które są bardzo prawdopodobne, są jednocześnie nieprzewidywalne. Dla samolotu… we mgle, góra jest nie… nieprzewidywalna. Ale nagle staje się bardzo realna i nie… nieunikniona.”

 Po obejrzeniu „In the Loop” ten komentarz, dotyczący prawdopodobieństwa interwencji na Bliskim Wschodzie i jej potencjalnych skutków, jak ulał pasuje do codziennego balansowania na krawędzi kompromitacji przez współczesnego polityka. Happy endu nie ma, jest tylko kupowanie sobie czasu przed nieuniknioną katastrofą. Czasem, wystarczy walący się mur w okręgu w Northamptonshire.