wtorek, 9 lutego 2010

Z kamerą wśród zwierząt (politycznych)


In the Loop (2009)

----

Satyra polityczna – wszystko jedno, dokumentalna, czy fabularna, to dla filmowców prawdziwe pole minowe. Pułapek jest dużo więcej niż przy innych gatunkach. Poczynając od wygodnego dania wyrazu przez twórców swoim konserwatywnym czy liberalnym sympatiom, po popadnięcie w groteskę lub mniej czy bardziej przesadną stronniczość. Przecież za takie kino zabierają się tylko filmowcy zaangażowani, którzy potrafią czerpać przyjemność z kopania leżącego, bo polityka ośmieszyć jest po prostu zbyt łatwo, taka już specyfika zawodu. Tym większe brawa należą się twórcom „In the Loop” za wirtuozerskie przedstawienie absurdalności tego światka w świeży sposób – poddając w wątpliwość nie kierunek działań, ale sam proces podejmowania decyzji.

Kluczem do zrozumienia wielkiej polityki, zdaje się mówić reżyser Armando Ianucci, jest teoria chaosu. Każdy pionek, każda figura – ma do rozegrania swą własną, indywidualną partię. Do lamusa odszedł układ sił zimnej wojny, kiedy to dwa ideologiczne monolity ścierały się na płaszczyźnie myśli i materii, a po obydwu stronach barykady dobrze zaprogramowane przez lata indoktrynacji roboty, doskonale rozumiały wzajemnie swoje cele i sumiennie wypełniały rozpisane dla nich role. Współcześnie, każdy jedzie na swoim własnym wózku. Motywacje zachowań są czysto osobiste – zawiść, ambicja, niechęć, frustracja. Sęk w tym, że poza nimi nie ma już żadnego kodeksu, żadnego wielkiego planu, niezłomnych zasad. Niemal każdy z aktorów tego frapującego spektaklu zdaje sobie sprawę, że na scenie spędzi tylko kilka chwil i za moment zostanie zastąpiony innym nieszczęśnikiem. I tak w nieskończoność.

Fabuła filmu to tylko mały wycinek tego nieustannego, zapętlonego koszmaru. Patrząc z perspektywy jednej z mniej znaczących figur – nowo powołanego Ministra Rozwoju Międzynarodowego w rządzie brytyjskim Simona Fostera (Tom Hollander), jesteśmy świadkami niemal wszystkich wydarzeń począwszy od jego wejścia do gry, do bezceremonialnego zastąpienia go kolejną kukiełką. Na tle skomplikowanej drogi do podjęcia decyzji o interwencji na Bliskim Wschodzie, widzimy niekompetencję jego najbliższych doradców, ich absolutne skupienie na nic nie znaczącym „tu i teraz”; widzimy jak niemal nastoletni asystenci wzajemnie kopią się po kostkach, i jak o niepowodzeniu inicjatywy politycznej na poziomie komisji Narodów Zjednoczonych może zadecydować krwawienie z dziąseł. Nikt nie dotrzymuje tu danego słowa, bo też i nikt nie przywykł do składania obietnic na poważnie. Okazuje się, że wbrew powszechnej opinii, amerykański i brytyjski styl uprawiania polityki różnią się od siebie tylko akcentem.

Klimat politycznej indolencji doskonale obrazuje w „In the Loop” scena rozmowy amerykańskiego generała, przeciwnika interwencji na Bliskim Wschodzie (James Gandolfini), z jego polityczną popleczniczką (Mimi Kennedy). Żeby nie zwracać uwagi innych wiecznie podejrzliwych polityków, nadstawiających ucha podczas oficjalnego bankietu, wymykają się do pokoju dziecięcego aby wymienić tajne informacje. Generał i Asystentka Sekretarza Dyplomacji, siedząc na plastikowych, dziecięcych fotelikach liczą na komputerze - zabawce dla trzylatków, ilu żołnierzy i w jakim czasie jest w stanie zmobilizować armia amerykańska. "12,000 żołnierzy, ale to nie wystarczy. Tylu będzie musiało umrzeć. A pod koniec wojny muszą ci jacyś zostać, inaczej będzie wyglądać na to, że przegrałeś." - mówi półżartem wojskowy, nieco zakłopotany niewiedzą polityków.

O maestrii „In the Loop” decyduje jednak nie diagnoza rzeczywistości, ale język. Przynajmniej połowa dialogów w filmie sprawia wrażenie improwizowanych. Rozmowy swoim rytmem, powtarzalnością i niepewnością, bijącą niemal z każdego wypowiadanego przez polityka słowa, przypominają dialogi z klasycznych filmów Woody’ego Allena. Wypowiedzi polityków, szczególnie w rozmowach kuluarowych, to popis jałowości, rozkojarzenia i retorycznych zgrzytów. Paradoksalnie najpewniejszy w dyskusji jest gabinetowy bulterier, Dyrektor do spraw Komunikacji w biurze premiera (Peter Capaldi), który pewnym, brutalnym, jadowitym tonem wyrzuca z siebie coraz bardziej wymyślne konstrukcje zbudowane niemal w całości z wulgaryzmów. Pozostali – politycy, doradcy, rzecznicy, nie do końca wiedzą co w danej sytuacji powiedzieć, bo też i nikt nie przypisał ich słowom żadnego znaczenia. Minister Foster nie potrafi nawet rozwiązać sprawy muru granicznego w swoim maleńkim okręgu wyborczym (genialny epizod Steve'a Coogana).

„In the Loop” utrzymany jest w podobnym tonie do „Tajne przez poufne” braci Coen, opowiadających surrealistyczną historię szpiegowską, tyle tylko, że Ianucci pozwolił swoim aktorom na zupełnie inne rozłożenie akcentów. Coenowie zbudowali scenariusz, w którym nieistotne zdarzenia, będące konsekwencją  jednostkowej głupoty i paraliżującej nieskuteczności biurokracji, prowadzą do makabrycznych, kompletnie nieprawdopodobnych skutków. W „In the Loop” skutki są od razu do przewidzenia, a decyzje giną gdzieś w szumie informacyjnym. To właśnie ten szum pozostaje w uszach jeszcze na długo po obejrzeniu filmu. Szum słów wypowiadanych przez brytyjskiego ministra chcącego wykorzystać swoje pięć minut, jednocześnie obawiającego się kompromitacji i strzelenia kolejnej gafy: „Cóż… przeróżne rzeczy, które są bardzo prawdopodobne, są jednocześnie nieprzewidywalne. Dla samolotu… we mgle, góra jest nie… nieprzewidywalna. Ale nagle staje się bardzo realna i nie… nieunikniona.”

 Po obejrzeniu „In the Loop” ten komentarz, dotyczący prawdopodobieństwa interwencji na Bliskim Wschodzie i jej potencjalnych skutków, jak ulał pasuje do codziennego balansowania na krawędzi kompromitacji przez współczesnego polityka. Happy endu nie ma, jest tylko kupowanie sobie czasu przed nieuniknioną katastrofą. Czasem, wystarczy walący się mur w okręgu w Northamptonshire.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz