poniedziałek, 1 marca 2010

Why So Serious?

A Serious Man, 2009

---

Bracia Coen, po przezabawnym, mistrzowsko zagranym i wyreżyserowanym z lekkością „Tajne przez poufne”, wracają na znany grunt opowieści egzystencjalnych. Obdarzeni nietuzinkową wrażliwością i umiejętnością umieszczania elementów humorystycznych w tragicznym, na pozór śmiertelnie poważnym kontekście, w najnowszym filmie - „A Serious Man”, wzięli na tapetę swój dyżurny motyw poszukiwania sensu egzystencji, widziany tym razem przez pryzmat religii i tradycji żydowskiej, z prowincjonalną atmosferą permanentnej apokalipsy w tle. Coenowie tworząc nieco klaustrofobiczną atmosferę hermetycznej społeczności żydowskiej sięgają po sprawdzone środki: film praktycznie w całości składa się ze stonowanych, nieco rozwleczonych rozmów, między niemal zupełnie nieznanymi aktorami. Statyczne kadry i niepokojąca, ale senna muzyka odrealniają opowiadaną historię. Otrzymujemy więc pesymistyczny i jednocześnie niezmiernie zabawny i przewrotny moralitet.

Życie Larry'ego Gopnika rozpada się nieustannie, a przynajmniej zwiastuny nieuniknionego rozpadu pojawiają się z niepokojącą częstotliwością. Żona chce rozwodu, więc Larry musi wyprowadzić się z domu do obskurnego motelu. Kariera akademicka nagle wisi na włosku, po drobnym międzykulturowym nieporozumieniu na tle ocen i łapówek. Brat, który zdaje się być genialnym matematykiem okazuje się hazardzistą i prawdopodobnie pedofilem, przynosząc całej rodzinie hańbę. Na domiar złego, Gopnik odnosi jeszcze regularne porażki w prozaicznych zmaganiach z materią codzienności, jak choćby przy regulowaniu anteny telewizyjnej, zaskarbiając sobie szczerą pogardę u swoich dzieci. Trwa jednak w pokorze, czeka na odmianę losu, na objawienie planu Wszechmogącego.

Larry Gopnik jest Hiobem, tyle że bez wiary w Boga czy Szatana - generalnie brakuje mu „przekonania” do czegokolwiek. „Serious Man” to przypowieść biblijna. Niestety zamiast między księgę Estery i psalmy, „Księga Gopnika” trafia pod „G” w książce telefonicznej, w której na nie sposób odnaleźć prawdy objawionej. W świecie w którym dowodem obecności Boga jest raczej instytucja psychoanalizy, niż emanacje, iluminacje i inne cuda, trudno oczekiwać od kogokolwiek wskazania właściwej drogi. Rabin i jego zastępcy są jedynie orędownikami pustosłowia i mądrości ludowych– mącą i tak już wzburzone wody Gopnikowego życia i kwitują swoje fantastyczne opowiastki radą „być dobrym dla bliźnich też nie zaszkodzi”.

W radzeniu sobie z trudami egzystencji pomoc ma nieść Haszem - a więc uosobiona mądrość religii żydowskiej, rozdzielająca sprawiedliwie i celowo kary i nagrody. Zło musi mieć swoją przyczynę, trzeba sobie na nie zasłużyć, inaczej świat nie miałby sensu, prawda? A zatem niczego nie da się zrobić, można tylko czekać... Ten paraliżujący bezsens i uległość wobec losu co jakiś czas wprawiają jednak Gopnika w zakłopotanie. A to jego porażka przy przestrajaniu sygnały telewizyjnego owocuje spędzeniem wyjątkowo przyjemnych chwil z mieszkającą nieopodal nimfomanką. A to pieniądze z łapówki stają się środkiem uratowania brata przed organami sprawiedliwości. Co prawda, to tylko sny, ale zawierają w sobie cząstkę najskrytszych marzeń bohatera: przełamać rutynę i przeciętność, obalić utarte schematy, w nieskończoność powielane przez społeczność żydowską, kultywowane jako mądrość, rozsądek, tradycja. Z tej perspektywy, syn Larry'ego - Danny jest w takim samym ślepym zaułku jak ojciec. Jest jak bohater „Kompleksu Portnoya” Philipa Roth'a - jego bunt jest rewersem tej samej monety, serią coraz bardziej wymyślnych, głupich, perwersyjnych zachowań próbujących przeciwstawić się wszechogarniającemu „żydostwu”, nie niosących poza tym żadnej innej wartości.  Tak jak młody Portnoy, tak też młody Gopnik – nie może uwolnić się od tytułowej „powagi”, a prawdopodobnym ostatnim przystankiem buntu będzie pokoik Rabina – miejsce bliźniaczo podobne do leżanki żydowskiego psychoanalityka w powieści Rotha.

Broniąc się przed nawiedzającymi go nieszczęściami Larry Gopnik, jak mantrę powtarza „But I haven't done anything!”. Odpowiedzią wziętą z tradycji żydowskiej, z której śmieją się Coenowie, jest otwierająca film scena z nieokreślonej przeszłości, mówiąca o klątwie, tłumaczącej wszelkie zło przytrafiające się mrówkom robotnicom. Hiobowa uległość i niezmącone przekonanie o boskiej mądrości staje się w obrazie Coenów najpoważniejszym grzechem, podwaliną intelektualnej atrofii, ziarenkiem, z którego z biegiem wieków wyrasta rozłożyste drzewo społecznej głupoty i bierności. Tytułowy „Serious Man” pozbawiony jest zdaniem twórców jedynego ogólnodostępnego lekarstwa na piętrzące się życiowe niepowodzenia – poczucia humoru. Bez niego, nie stać nas na dystans, autorefleksję, na swoistą intelektualną rozwiązłość, pozwalającą wyjść poza sztywny schemat zachowań społecznie akceptowanych, czy piętnowanych. Podjęcie decyzji z pełną powagą wymaga wyjątkowej siły woli i niezłomności ducha, absolutnego przekonania o tym, że dokonało się prawidłowego wyboru. Nie bez powodu w filmie pojawiają się, w jak zwykle podlanych humorem rolach, dybuk i kot Schrodingera. Podobnie jak Larry Gopnik – są jednocześnie żywi i martwi – dybuk z perspektywy osoby religijnej, kot – wyznającej racjonalizm oparty na logice. Larry, fizycznie niewątpliwie żywy, nie wykazuje żadnych cech indywidualnych, stroniąc od aktów wolnej woli. Żyje, ale trochę jak w starym kawale o teściu:

- Teściu, żyjesz???
- Żyję, żyję... ale co to za życie?!!!

wtorek, 9 lutego 2010

Odyseja Metafizyczna



Lupus (tomy 1-4)
Frederik Peeters


Do pierwszego tomu Lupusa, nowego komiksu science fiction Frederika Peetersa siadałem z wypiekami na twarzy. Jego „Niebieskie Pigułki” były dla mnie odkryciem na miarę „American Splendor”. Barwnym filtrem, który założony na obiektyw aparatu, pokazuje szarą codzienność jako magiczny świat drobnych, wieloznacznych gestów i nie zawsze logicznych, nie zawsze przemyślanych zachowań, pozwalających jednak oswoić samotność i zaakceptować nieprzewidywalność życia. Snuta przez Peetersa opowieść balansowała często na granicy czytelności, zacierając granice między prawdą i fałszem, rzeczywistością i fantazjami. Fenomenem „Pigułek” było fabularne uzupełnianie się dwóch światów. Rzeczywiste problemy najlepiej obrazowały budowane przez bohatera fikcje, zapętlające się filozoficzne rozważania, które ucinał prozaiczny fakt z życia codziennego. A to wszystko w obliczu dylematu – czy można dobrowolnie, bez gierek i oszukiwania samego siebie, zbudować związek z wirusem HIV w centrum. Na pierwszy rzut oka widać przewagę dramatycznego potencjału „Pigułek” nad „Lupusem”, czyli międzyplanetarną odyseją kosmiczną... I tu właśnie ujawnia się geniusz Peetersa.

Lupus to historia dwudziestoparoletniego chłopca, broniącego się, trochę świadomie, trochę podprogowo, przed dorosłym życiem. Wraz ze swoim najbliższym, przynajmniej nominalnie, przyjacielem, jeszcze z lat dziecięcych, przemierza przestrzeń kosmiczną w poszukiwaniu nowych narkotykowych odlotów i wędkarskich trofeów. Daleko jednak intensywności ich podróży - rzeczywistej, jak i tej „tripowej”, do „Las Vegas Parano”. Przypominają raczej rozleniwionych, zagubionych leserów, niż psychotycznych schizofreników o napiętych nerwach. Wszystko zmienia się, gdy pojawia się Saana – młoda kobieta, uciekająca jak najdalej przed zaplanowaną dla niej przez ojca - milionera i przestępcę, przyszłością. Zanim trójka bohaterów na dobre zbuduje między sobą znaczące relacje, wykraczające poza przygodny seks i wspólne ćpanie, Ka-boom!!! (spoiler) – Ted ginie w dramatycznych okolicznościach, a skazani na siebie Saana i Lupus muszą uciekać przed zakapiorami wynajętymi przez ojca dziewczyny.

Po lekturze „Lupusa” widać, że w „Niebieskich Pigułkach” Peeters dopiero określał swój styl i eksperymentował ze środkami i formą prowadzenia historii, czasem dominowała narracja, czasami obrazki warte były tysiąca słów. Mimo to, potrafił opisać absolutnie przerażającą sytuację tak, że czytelnik dusił się ze śmiechu, subtelnie wynosił małe, codzienne rytuały do rangi opiekunów i strażników naszego zdrowia psychicznego. Autobiograficzny charakter komiksu wyzierał niemal z każdej strony. W „Lupusie” Peeters posługuje się nieco bardziej nieprecyzyjną kreską, która w połączeniu z synkopowanym, sennym rytmem i mistrzowskim, często zaskakującym kadrowaniem obrazków, znamionuje całkowitą artystyczną dojrzałość. To Antonioni z „Zawodu: Reporter”, gdzie każdy przestój, aż pulsuje wewnętrznym rytmem, cisza nierzadko jest ważniejsza od dialogów, a prawie niezauważalny gest staje się kluczem do tajemnicy tożsamości.

Porównanie do Antonioniego wydaje się być jak najbardziej uprawnione. Każda scena mnoży dwuznaczności i pytania, ale istnieje solidna, spójna interpretacja cyklu. Na przestrzeni czterech tomów czytelnik musi jednak uważnie zbierać poszlaki, chwytać niedopowiedzenia i rozszyfrowywać na pozór puste kadry, aby zbudować kompletny obraz wewnętrznej podróży Lupusa. Podobnie jak u włoskiego mistrza kina świat zewnętrzny jest czysto incydentalny, umowny – kosmos jest po prostu wygodną metaforą, ale opowieść mogłaby równie dobrze toczyć się na amerykańskich bezdrożach, albo podczas wakacyjnej wyprawy, gdzieś w „Kraju Środka”. Podobnie jak Antonioniego, Peetersa interesuje tożsamość i poznawanie samego siebie, tyle że w kontekście dorastania. Pusty w środku David Locke, (zbieżność nazwisk z Johnem Locke’m zdecydowanie nieprzypadkowa) postawiony nagle przed możliwością określenie siebie na nowo, poszukuje nowej, tożsamości w relacjach z obcymi. Lupus z podobną uwagą przygląda się samemu sobie w sztucznej brodzie, w przebraniu staruszka, tak jakby nie był pewny kim jest, jak gdyby dopiero stawał się sobą. Stawiany przez Peetersa w coraz bardziej egzotycznych, dla dorastającego emocjonalnie i świadomościowo chłopca, sytuacjach, odkrywa w sobie pokłady stanowczości, empatii, ukrytej agresjii.

Podobnie jak wielki mistrz europejskiego kina, na przełomie lat 60 i 70, Peeters osiąga w „Lupusie” maestrię formalną. Rysunek, kadrowanie i rytm poszczególnych scen z niemal chirurgiczną precyzją realizują zamysły scenariuszowe. Specyficznym zabiegiem, stosowanym przez autora jest płynne przechodzenie od rozmów do makro-zbliżenia na, z pozoru nieistotny, drugoplanowy rekwizyt. Bez zbędnych słów, bez dysonansów, czytelnik zaczyna odczuwać, zupełnie jak główny bohater, zagubienie w dziwacznym, ogromnym, tajemniczym (wszech)świecie, egzystencjalną trwogę przed dokonywaniem wyborów. Każda scena jest kolejnym zwierciadłem, w którym przegląda się bohater, a zwrot akcji, przyczynkiem do pogłębienia rysu psychologicznego któregoś z bohaterów. Nawet zmarły w pierwszym tomie Tony do końca opowieści pozostaje jej kołem zamachowym.

Kosmiczny cykl Peetersa to jedna z najciekawszych mini-serii komiksowych ostatnich lat, a jednocześnie specyficzny hołd złożony sztuce kontemplacyjnej, wieloznacznej, skłaniającej do niespiesznej, acz głębokiej refleksji. Autor „Lupusa” dochodzi jednak do nieco innych wniosków – Antonioni wieszczy, nieco pesymistycznie, postępującą atrofię uczuć, Peeters twierdzi raczej, że droga do zrozumienia i nazwania swoich emocji jest trudna, pokrętna i wyboista, ale jej pokonanie czyni nas bardziej ludzkimi. Pouczająca to, ale i bolesna lekcja. Dość powiedzieć, że ostatnia sekwencja kadrów kosztowała mnie kilkudniowe udręczanie własnymi emocjami i przemyśleniami o samotności, ułomności własnego poznawczego instrumentarium, nieuchronności śmierci i (spoiler!) potencjalnym ojcostwie.

Z kamerą wśród zwierząt (politycznych)


In the Loop (2009)

----

Satyra polityczna – wszystko jedno, dokumentalna, czy fabularna, to dla filmowców prawdziwe pole minowe. Pułapek jest dużo więcej niż przy innych gatunkach. Poczynając od wygodnego dania wyrazu przez twórców swoim konserwatywnym czy liberalnym sympatiom, po popadnięcie w groteskę lub mniej czy bardziej przesadną stronniczość. Przecież za takie kino zabierają się tylko filmowcy zaangażowani, którzy potrafią czerpać przyjemność z kopania leżącego, bo polityka ośmieszyć jest po prostu zbyt łatwo, taka już specyfika zawodu. Tym większe brawa należą się twórcom „In the Loop” za wirtuozerskie przedstawienie absurdalności tego światka w świeży sposób – poddając w wątpliwość nie kierunek działań, ale sam proces podejmowania decyzji.

Kluczem do zrozumienia wielkiej polityki, zdaje się mówić reżyser Armando Ianucci, jest teoria chaosu. Każdy pionek, każda figura – ma do rozegrania swą własną, indywidualną partię. Do lamusa odszedł układ sił zimnej wojny, kiedy to dwa ideologiczne monolity ścierały się na płaszczyźnie myśli i materii, a po obydwu stronach barykady dobrze zaprogramowane przez lata indoktrynacji roboty, doskonale rozumiały wzajemnie swoje cele i sumiennie wypełniały rozpisane dla nich role. Współcześnie, każdy jedzie na swoim własnym wózku. Motywacje zachowań są czysto osobiste – zawiść, ambicja, niechęć, frustracja. Sęk w tym, że poza nimi nie ma już żadnego kodeksu, żadnego wielkiego planu, niezłomnych zasad. Niemal każdy z aktorów tego frapującego spektaklu zdaje sobie sprawę, że na scenie spędzi tylko kilka chwil i za moment zostanie zastąpiony innym nieszczęśnikiem. I tak w nieskończoność.

Fabuła filmu to tylko mały wycinek tego nieustannego, zapętlonego koszmaru. Patrząc z perspektywy jednej z mniej znaczących figur – nowo powołanego Ministra Rozwoju Międzynarodowego w rządzie brytyjskim Simona Fostera (Tom Hollander), jesteśmy świadkami niemal wszystkich wydarzeń począwszy od jego wejścia do gry, do bezceremonialnego zastąpienia go kolejną kukiełką. Na tle skomplikowanej drogi do podjęcia decyzji o interwencji na Bliskim Wschodzie, widzimy niekompetencję jego najbliższych doradców, ich absolutne skupienie na nic nie znaczącym „tu i teraz”; widzimy jak niemal nastoletni asystenci wzajemnie kopią się po kostkach, i jak o niepowodzeniu inicjatywy politycznej na poziomie komisji Narodów Zjednoczonych może zadecydować krwawienie z dziąseł. Nikt nie dotrzymuje tu danego słowa, bo też i nikt nie przywykł do składania obietnic na poważnie. Okazuje się, że wbrew powszechnej opinii, amerykański i brytyjski styl uprawiania polityki różnią się od siebie tylko akcentem.

Klimat politycznej indolencji doskonale obrazuje w „In the Loop” scena rozmowy amerykańskiego generała, przeciwnika interwencji na Bliskim Wschodzie (James Gandolfini), z jego polityczną popleczniczką (Mimi Kennedy). Żeby nie zwracać uwagi innych wiecznie podejrzliwych polityków, nadstawiających ucha podczas oficjalnego bankietu, wymykają się do pokoju dziecięcego aby wymienić tajne informacje. Generał i Asystentka Sekretarza Dyplomacji, siedząc na plastikowych, dziecięcych fotelikach liczą na komputerze - zabawce dla trzylatków, ilu żołnierzy i w jakim czasie jest w stanie zmobilizować armia amerykańska. "12,000 żołnierzy, ale to nie wystarczy. Tylu będzie musiało umrzeć. A pod koniec wojny muszą ci jacyś zostać, inaczej będzie wyglądać na to, że przegrałeś." - mówi półżartem wojskowy, nieco zakłopotany niewiedzą polityków.

O maestrii „In the Loop” decyduje jednak nie diagnoza rzeczywistości, ale język. Przynajmniej połowa dialogów w filmie sprawia wrażenie improwizowanych. Rozmowy swoim rytmem, powtarzalnością i niepewnością, bijącą niemal z każdego wypowiadanego przez polityka słowa, przypominają dialogi z klasycznych filmów Woody’ego Allena. Wypowiedzi polityków, szczególnie w rozmowach kuluarowych, to popis jałowości, rozkojarzenia i retorycznych zgrzytów. Paradoksalnie najpewniejszy w dyskusji jest gabinetowy bulterier, Dyrektor do spraw Komunikacji w biurze premiera (Peter Capaldi), który pewnym, brutalnym, jadowitym tonem wyrzuca z siebie coraz bardziej wymyślne konstrukcje zbudowane niemal w całości z wulgaryzmów. Pozostali – politycy, doradcy, rzecznicy, nie do końca wiedzą co w danej sytuacji powiedzieć, bo też i nikt nie przypisał ich słowom żadnego znaczenia. Minister Foster nie potrafi nawet rozwiązać sprawy muru granicznego w swoim maleńkim okręgu wyborczym (genialny epizod Steve'a Coogana).

„In the Loop” utrzymany jest w podobnym tonie do „Tajne przez poufne” braci Coen, opowiadających surrealistyczną historię szpiegowską, tyle tylko, że Ianucci pozwolił swoim aktorom na zupełnie inne rozłożenie akcentów. Coenowie zbudowali scenariusz, w którym nieistotne zdarzenia, będące konsekwencją  jednostkowej głupoty i paraliżującej nieskuteczności biurokracji, prowadzą do makabrycznych, kompletnie nieprawdopodobnych skutków. W „In the Loop” skutki są od razu do przewidzenia, a decyzje giną gdzieś w szumie informacyjnym. To właśnie ten szum pozostaje w uszach jeszcze na długo po obejrzeniu filmu. Szum słów wypowiadanych przez brytyjskiego ministra chcącego wykorzystać swoje pięć minut, jednocześnie obawiającego się kompromitacji i strzelenia kolejnej gafy: „Cóż… przeróżne rzeczy, które są bardzo prawdopodobne, są jednocześnie nieprzewidywalne. Dla samolotu… we mgle, góra jest nie… nieprzewidywalna. Ale nagle staje się bardzo realna i nie… nieunikniona.”

 Po obejrzeniu „In the Loop” ten komentarz, dotyczący prawdopodobieństwa interwencji na Bliskim Wschodzie i jej potencjalnych skutków, jak ulał pasuje do codziennego balansowania na krawędzi kompromitacji przez współczesnego polityka. Happy endu nie ma, jest tylko kupowanie sobie czasu przed nieuniknioną katastrofą. Czasem, wystarczy walący się mur w okręgu w Northamptonshire.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Michael Chabon

Znalazłem, a może właściwie odnalazłem nowego guru współczesnej powieści amerykańskiej. Na świeżo po lekturze dwóch książek i w trakcie trzeciej jestem absolutnie zakochany w Michaelu Chabonie. Dla tych którzy na razie nie podzielają mojego afektu - to facet odpowiedzialny za "Cudownych Chłopców" w wersji papierowej. Zacząłem jak większość Europejczyków, od filmu z Michaelem Douglasem. Dziwaczna, ale od początku do końca cholernie zabawna historia "procesu twórczego" profesora literatury Gradiego Trippa przeniosła mnie w świat Chabona, zanim dowiedziałem się o jego istnieniu.

To świat wspaniałego, gęstego, a jednocześnie subtelnego języka, kuriozalnych outsiderów tak realnych, że aż pchają się w skórę moich najdziwniejszych przyjaciół i przede wszystkim cierpkiego, niebanalnego poczucia humoru, piętnującego "normalność" i stawiającego nas w pozycji poznawczej przegranego, bądź wyraźnie skazanego na porażkę, staczającego się wdzięcznie odmieńca.

To co momentalnie urzekło mnie w powieściach Chabona to jego odwaga w mierzeniu się z siermiężnymi stereotypami literatury popularnej. Jego najlepsze książki to powieść przygodowa o dorastaniu, czarny kryminał z wątkiem spiskowej teorii dziejów w tle i właśnie "Wonder Boys" - czyli prawdziwa "Odyseja" w wykonaniu wiecznie upalonego profesora literatury mierzącego się ze swoim "opus magnum" i skrajnym zaprzeczeniem writer's blocka. Zapomniałem jeszcze dorzucić zdanie o "Kavalier and Clay" (obecnie ją pochłaniam) - opowieści o twórcach komiksów w wolnych chwilach bawiących się w Harry Houdini'ego... widzicie już dokąd zmierzam?

Każda z tych książek tematycznie ma potencjał na bycie "czytadłem", ale z każdą stroną odsłania warsztatowy geniusz Chabona i jego popieprzone, niekonwencjonalne pomysły. Wciągając "Związek Żydowskich Policjantów" co chwilę powracała do mnie myśl, że czytam scenariusz do filmu Braci Coen - i doprawdy popłakałem się ze śmiechu kiedy dotarł do mnie news z ostatniej chwili, że owi bracia wykupili właśnie prawa do ekranizacji ostatniej powieści Chabona...

sobota, 30 maja 2009

Closing time...

Whatever you think about the O-town Magic - you gotta give em credit for scaring the shit out of King Crab and the Cavs. If the Blue Boys slam the door on Bron Bron and advance to the NBA finals it will be a story to remember.

If they get off to a reasonably good start - the Cavs will fold. So please - Rafer, Courtney - dump the ball inside at the start and don't settle for contested 3's... Get into your groove and then bomb LeBrons from downtown. Use high pick n rolls, play some pick n pop for Mr. 4th Quartet in the first half - settle into the rythm of the game.

And please - give Crab King his jumpers and take away his passing lanes. I'd rather he dropped 50 on us than dish out 15 assists for open 3's...

SVG - give Gortat some playing time alongside D-12 - they would make a nice off rebound combo... Guys, whatever the analysts say - it's yours for the taking! Get it done!

środa, 20 maja 2009

Paranoid Park - studium jałowości...?

"Paranoid Park" to film niemal kompletnie bez fabuły, bez uczuć, właściwie bez bohatera. Wszystko jest w nim półprzezroczyste. Ogląda się go z narastającym poczuciem irytacji, zastanawiając się po co właściwie Van Sant kazał nam przesiedzieć 90minut w głowie Alexa, który "po prostu chce jeździć na deskorolce"...

Kluczem do interpretacji tego studium jałowości, jest scena, w której widzimy makabrycznie realistyczną scenę przypadkowej śmierci, spowodowanej przez głównego bohatera. Nie ma żadnego powodu tego zdarzenia, nie płynie z niego żadna nauka. Ale poznajemy mechanizm funkcjonowania umysłu Alexa. Zaczynamy zauważać jego codzienne zmagania z życiem, a raczej próbę permanentnego pozostawania obok niego.

Jego rodzice się rozwodzą, jego dziewczyna chce zrobić "następny krok", w Iraku umierają żołnierze, a on, przynajmniej pozornie, pozostaje niewzruszony. Być może nieświadomie, być może stosując sprawdzony już wcześniej mechanizm obronny, stara się w nic nie angażować, niczego nie przeżywać... Nawet przecięte na pół ciało człowieka nie jest w stanie wyrwać go z odrętwienia. Widać, że gdzieś, głęboko, pod powierzchnią wielkich, spokojnych oczu Alexa, czają się demony.

Być może właśnie w ten sposób sobie z nimi radzi - jeździ na deskorolce, beztrosko, bezmyślnie, na permanentnie jałowym biegu... Coś łączy go z bohaterami "Słonia", których, mimo że popełniają wielokrotne morderstwo, trudno posądzać o premedytację. Bohaterowie Van Santa są tak nieświadomi wydarzeń wokół, tak oderwani od życia, że morderstwo nie niesie dla nich ładunku emocjonalnego.

Różnica między "Słoniem" a "Paranoid Park" to tylko subtelny szczegół - w "Słoniu" odrętwienie i jałowość to śmiertelna choroba, w "Paranoid Park" - sposób na przetrwanie.

Paranoid Park - 8/10*

środa, 13 maja 2009

Priceless :)

"Dwight Howard wears the number 12 in honor of his IQ score."